Rozdział 1 ,,Boczne uliczki"

ul. Dobosza

Większość przyjezdnych zna Warszawę tylko z głównych ulic, po których codziennie przemieszczają się samochodami albo komunikacją miejską, obojętnie prześlizgując się wzrokiem po elementach miejskiego krajobrazu. Czasem przystają na chwilę, by zrobić sobie zdjęcie pod którymś z bardziej charakterystycznych budynków i nabierają wówczas przekonania, że oto udało im się poznać Warszawę, która w ich świadomości nierzadko ogranicza się do Krakowskiego Przedmieścia, Kolumny Zygmunta i plątaniny ulic wokół Pałacu Kultury i Nauki, gdzie codziennie setki osób robią sobie podobne zdjęcie. Tymczasem stolica to coś więcej niż tylko ten fragment. Wystarczy na moment wyrwać się z tłumu i zapuścić w dowolną boczną uliczkę, by odkryć nieznany świat inny od szerokich, zatłoczonych ulic, odrestaurowanych kamienic i niebosiężnych biurowców. Nawet krótki spacer pozwoli poznać podwórka, na których rozgrywają się dramaty, komedie i romantyczne sceny z życia mieszkańców, ogrody, w których kwiaty ożywają i tworzą fantasmagoryczny obraz rodem z opowiadań Schulza, futrzaste diabły z wąsami, których żółtozielone ślepia śledzą życie ulicy, bramy, w których można spotkać ciszę, przejścia podziemne, w których schronienia szukają ci, którzy z różnych przyczyn wypadli z ram uporządkowanego życia i budynki, z których każdy tworzy choćby w minimalnym stopniu duszę Warszawy i opowiada swoją wyjątkową, nie zawsze prostą historię. Ten świat istnieje obok znanych nam oczywistości tak samo jak kropla wody tętni życiem tysiąca mikroskopijnych żyjątek. Wystarczy tylko spojrzeć poza utarty schemat...


Podobno życie jest podróżą... Dokąd tym razem prowadzi? 
      
Brama bywa granicą pomiędzy tym, co oficjalne a tym, co osobiste... 

Każde miejsce rządzi się swoimi prawami...

Warto czasem spojrzeć pod nogi... 

Nocą wszystko wygląda inaczej...

A jeśli życie jest tylko powolnym umieraniem?  

Wystarczy tylko mgła, a świat wygląda inaczej...

A jeśli obok nas istnieje równoległy świat widoczny tylko nocą?

W podziemiach bywa czasem bardzo cicho...

Oglądałam kiedyś molo w Sopocie...

Dobrze wiedzieć, kim się jest i dokąd się zmierza.

Na wypadek, gdyby ktoś szukał nazwy dla zespołu...

A gdyby tak każdy z nas pozostał trochę dzieckiem?

Jest ciepły, czerwcowy wieczór po godzinie dwudziestej drugiej. Wracam cichą i pustą ulicą oświetloną pomarańczowym blaskiem latarni. Powietrze pachnie latem, zielenią, uśmiechem i nadzieją. Świat jest tajemniczo piękny o tej porze, a znane miejsca za sprawą gry świateł i cieni zmieniają się w wyobraźni w nowe, fantastyczne krainy. Zaintrygowana szelestem liści zatrzymuję się przy małym, półdzikim ogródku, w którym wśród wybujałej trawy rozkwitają wszystkie możliwe gatunki kwiatów ogrodowych, a prym wiodą niebosiężne malwy. Nad jedną z nich unosi się koliber... Dopiero po kilku próbach zracjonalizowania sobie tego zjawiska i przekonania samej siebie, że nie uczestniczę w eksperymencie z podróżami w czasie i przestrzeni zauważam, że to nie koliber tylko ćma tak ogromna, że widzę w całej okazałości jej oczy, szarobrązowe włoski pokrywające jej ciało, długą trąbkę zanurzoną w kielichu białego kwiatu i szybko poruszające się skrzydełka, dzięki którym wisi w powietrzu. Trwam tak przez dłuższą chwilę zafascynowana zjawiskiem, aż kolejny szelest wyrywa mnie z transu i moim oczom ukazują się cztery czarne koty przedzierające się przez trawę. Pamiętam jak zobaczyłam je po raz pierwszy w marcu, niedługo po ich narodzinach, gdy były jeszcze tak drobne, że doskonale chroniły się w trawie i ciężko było im wygramolić się z niskiego piwnicznego okienka. Teraz mam wrażenie, że za sprawą czerwcowego słońca i ulewnych deszczy cztery diabełki ze złotozielonymi oczami połyskującymi w ciemności powiększyły się wprost proporcjonalnie do rozmiarów roślinności. Kiedy mnie zauważają, zamierają i przez pewien czas wpatrujemy się w siebie w ciszy. Mój wzrok powoli skupia się na środku scenki czyli na kocie będącym dokładnie naprzeciwko mnie. Wyobrażam sobie, że mogłabym go zabrać do domu, dać mu imię, miskę z jedzeniem i pieszczoty, oczekując w zamian wypełnienia pustych, samotnych godzin, ale zaraz przypominam sobie o pozostałych kotach, o tym że rozdzielanie rodzin nie jest dobre i o tym, że ich dom jest tu, więc porzucam swoją wizję i wracam do teraźniejszości. Bracia mojego bohatera wykorzystali chwilę mojej nieuwagi, by czmychnąć z powrotem do piwnicy, a on sam zaczyna się niespokojnie rozglądać i chwilę później skacze w trawę, by zniknąć mi z oczu. Patrzę na opustoszały ogródek, który jeszcze chwilę temu tętnił życiem, zapisuję w pamięci to, co zobaczyłam i wracam do swojej codzienności, która nigdy już nie będzie dokładnie taka sama jak przed tą sceną...
                                     
                                                           Koniec rozdziału pierwszego.

Komentarze

Popularne posty